Podstawowy kurs filmowania ledwo zaliczony

“Lost Records" to “Life is Strange" w wersji homeopatycznej. Na pewno sprawdzi się jako odtrutka dla gier pokroju "GTA" czy "Yakuza", w których bohaterowie prowadzą dość intensywne życie
"Life is Strange", ale bez Max i Chloe – tak można by podsumować nową serię studia Don’t Nod. Formuła pozostaje niezmieniona, bowiem i tutaj bohaterami są młodzi dorośli, którzy stykają się ze zjawiskami paranormalnymi. Jednak w przeciwieństwie do poprzednich gier studia, w "Lost Records" elementy nadprzyrodzone występują niezmiernie rzadko, ustępując pola opowieści o zadzierzganiu się przyjaźni między czterema dziewczynami.



Główna bohaterka, Swann, snuje swą opowieść nie tyle słowami, co poprzez kreatywne doświadczanie świata. W tym przypadku mamy do czynienia z początkującą filmowczynią. Swann na 16 urodziny dostała od ojca podręczną kamerę, z którą się praktycznie nie rozstaje. Daje to ciekawe pole do snucia historii, albowiem dziewczyna jest niezwykle nieśmiała i zamknięta w sobie, przez co ma problem z wyrażaniem emocji. Dzięki obiektywowi kamery utrwala to, co jest piękne, ale i brzydkie, rzeczy zapierające dech w piersiach, ale i wzbudzające grozę. W paru momentach ujawnia się w niej duch reportażystki, która bez lęku zakrada się do opuszczonych miejsc, by pokazać ich tajemnice.



To ciekawy zabieg, który jednak mógł zostać lepiej zaprojektowany i wpleciony w gameplay. Większość zadań polega na nakręceniu krótkich, kilkusekundowych nagrań dotyczących przedmiotów, zwierząt i obiektów kolekcjonerskich. Ich jakość nie ma większego przełożenia na fabułę. W grze dostępny jest nawet prosty program do obróbki filmowej, ale można go całkowicie zignorować, bo niewiele wnosi.

Inną istotną funkcją kamery jest silna lampa, dzięki której Swann oświetla drogę sobie i przyjaciółkom. Tu również aż prosiło się o wykorzystanie ograniczeń sprzętu takich, jak wyczerpująca się bateria czy nawet wprowadzenie grozy związanej z utrwalaniem zjawisk nadprzyrodzonych na taśmie. W "Lost Records" występuje dosłownie jedna zagadka związana z tym, że niektóre dziwne elementy są widoczne tylko przez obiektyw kamery. Tworzy to świetny klimat "Blair Witch", który jednak szybko wyparowuje…



Brakuje również zmieniających tor opowieści wyborów, które w poprzednich grach studia skłaniały do przechodzenia gry wielokrotnie. Pewnym urozmaiceniem jest prowadzenie narracji z punktu widzenia dorosłych kobiet, które po latach spotykają się, by porozmawiać o wydarzeniach z dzieciństwa. Swann z jakiegoś powodu nie potrafi sobie przypomnieć, co się wtedy wydarzyło, a gracz początkowo nawet daje się wciągnąć w sieć domysłów i ukrytych w przeszłości ponurych sekretów.



Jednak opowieści tej brakuje mocniejszych momentów, a przyjęta formuła odcinkowa nie sprzyja budowaniu napięcia, bo całość składa się tylko z dwóch części. W efekcie nie miałam do czynienia ani z serialem, ani filmem. Co gorsza, obie części znacznie się od siebie różnią. Pierwsza, dostępna w lutym, to niespieszna opowieść o przyjaźni i pewnym wyjątkowym lecie w 1995 roku, podczas gdy druga stara się nadgonić wątki i doprowadzić – zbyt szybko – do końca. Myślę, że gra zyskałaby na tym, gdyby ukazała się jako całość. Tym samym lepiej ocenią ją osoby, które postanowią zagrać od razu w obie części.



Gatunkowo "Lost Records" przypomina horror utrzymany w klimacie lat 90. (dokładnie, 1995 roku), ale wielbiciele "Stranger Things" niech porzucą nadzieję, bo gra nie jest nawet w połowie tak straszna jak serial. Za to warto docenić ciekawie i drobiazgowo odwzorowane realia lat 90. w Stanach Zjednoczonych. Wnikliwi obserwatorzy dostrzegą na półkach i w pudełkach rekwizyty, które znały również dzieciaki w Polsce, np. Tamagotchi, kasety VHS i magnetofonowe, kartridże do gier, kolekcje naklejek, figurki trolli. Podejrzewam, że dla osób wychowanych w USA ta nostalgiczna podróż będzie jeszcze silniej nacechowana emocjami.



Grając w "Lost Records", ma się wrażenie, że każdy aspekt gry, który mógłby decydować o jej potencjalnym sukcesie, został potraktowany po macoszemu. Wątek obyczajowy uległ spłyceniu. Elementy paranormalne są podawane w minimalnych dawkach. Klimat teen dramy ledwo dotyka poważnych tematów, unika mocnych akcentów i scen. Najbardziej drastyczne i kontrowersyjne sceny ukazują nastolatki pijące piwo i palące trawkę (aczkolwiek w dalszej części pojawia się trudniejsza tematyka). Potrafią też przekląć, o rety. Mam wrażenie, że bohaterki niejako udają osoby o wiele młodsze, niż są w rzeczywistości. Zaryzykuję stwierdzenie, że współczesne 16-latki nie zachowują się w tak naiwny sposób.



Lost Records" to “Life is Strange" w wersji homeopatycznej. Na pewno sprawdzi się jako odtrutka dla gier pokroju "GTA" czy "Yakuza", w których bohaterowie prowadzą dość intensywne życie (delikatnie rzecz ujmując). Doceniam najnowszy tytuł Don’t Nod za uwzględnienie perspektywy osoby odbiegającej od powszechnie przyjętych kanonów piękna, chociaż nie umknęło mojej uwadze, jak bardzo jest ona podobna do uwielbianej przez graczy Lace Harding z "Dragon Age: Straż Zasłony".

Jako powieść o dorastaniu i kształtowaniu się przyjaźni "Lost Records" sprawdza się za to całkiem nieźle, bo ukazuje przyjaciółki stawiające czoła kilku kryzysom. Pod koniec pierwszej części robi się dramatycznie i nawet nieprzyjemnie, a główny ciężar fabularny przypada na drugą połowę gry. Niestety, część graczy, znudzonych długim wprowadzeniem, może zrezygnować z powrotu do przygód Swann i jej paczki. Trudno im się dziwić.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?